Dopiero się rozkręcam

    Lubię swój wiek, bo pozwala mi się skupić na własnym rozwoju i robić rzeczy, na które w młodości nie miałam czasu – mówi Katarzyna Dowbor, dziennikarka wyróżniona tytułem Ambasadorka Różnorodności 2024.

    Chciałem panią zapytać, jak się przełamuje stereotypy?

    Przychodzi mi to naturalnie, bo zawsze byłam inna.

    To znaczy?

    Na przykład ruda i piegowata. Kiedyś to były cechy, które w jakimś stopniu naznaczały, a nawet piętnowały. Już w dzieciństwie znalazłam na to sposób. Gdy ktoś mnie pytał, jaką mam ksywę, odpowiadałam: „Ruda”. W ten sposób wytrącałam argument tym, którzy chcieli mi dokuczać. 

    Miała pani dystans?

    Starałam się mieć. Jednak przyznam, że w szkole średniej w głębi serca chciałam być bladolicą blondynką. Dziś dziękuję Bogu, że nie jestem. Moja oryginalna uroda bardzo mi w życiu pomogła, a inność nauczyła, by o siebie walczyć.

    Musiała pani walczyć?

    Od zawsze. W szkole byłam kapitanem drużyny niemal w każdej dyscyplinie sportu, organizowałam kółko teatralne, redagowałam szkolną gazetkę, wszędzie mnie było pełno. Ciągle udowadniałam, że „inny” nie znaczy „gorszy”. Żartuję czasem, że doceniałam różnorodność, zanim to było modne.

    Skąd u pani ta cecha?

    Poczucie własnej wartości wyniosłam z domu. Moja mama, z wykształcenia plastyczka, pracowała jako konserwator zabytków i zawsze była bardzo wrażliwa na kolory. Dla niej mój typ urody był po prostu fantastyczny! Nie tylko zresztą dla niej. Pamiętam kolegów mamy, absolwentów Akademii Sztuk Pięknych, którzy przychodzili do nas i chcieli mnie malować, bo byłam dla nich inna, ciekawa. Mój nauczyciel rysunku chwalił mnie, że mam tycjanowskie kolory. Wychowując się w takim otoczeniu, nie mogłam siebie nie lubić, a docinki rówieśników, którzy krzyczeli za mną „Piegus” czy „Rudzielec”, nie robiły na mnie aż takiego wrażenia. 

    W późniejszych latach również trafiała pani na życzliwych ludzi?

    Miałam w tej kwestii wiele szczęścia. Na telewizyjnym korytarzu przy Woronicza wyłuskała mnie Edytka Wojtczak, wspaniała osoba. Robiłam wtedy materiały kulturalne do „Pegaza”, a ona uznała, że mogę pracować na wizji jako spikerka.

    Wtedy spikerki to była telewizyjna elita.

    Dostojne damy z nienaganną urodą i starannie dobraną fryzurą. Na ich tle Edytka się wyróżniała, bo była malutką blondyneczką z krótkimi włosami, ale miała wielką osobowość. Spodobało jej się, że miałam oryginalny wygląd, czesałam się w koński ogon, miałam w sobie żywiołowość i ciągle się wierciłam. A przy tym wszystkim, mimo wszystko, byłam taką „panienką z dobrego domu”, która wstawała z krzesła, gdy Edytka wchodziła do pokoju, bo nauczono mnie, że tak nakazuje kultura. Dziś wiem, że tak naprawdę niezbyt pasowałam do tego szacownego grona spikerek.

    A Edyta Wojtczak, mimo to, zaryzykowała?

    Owszem. Ówczesne kierownictwo było bardzo niezadowolone, że wpuściła mnie na antenę. Oddała mi zresztą swoje dyżury, bo inne koleżanki niespecjalnie chciały wpuszczać na antenę świeżą krew. Miała przez to nawet jakieś nieprzyjemności, o czym dowiedziałam się po latach. Na szczęście okazało się, że widzowie mnie szybko kupili. 

    Gdy zmienił się ustrój, zmieniła się też telewizja i okazało się, że spikerki są już niepotrzebne. 

    Miałam wtedy trzydzieści parę lat, więc i tak miałam najłatwiej. Koleżanki, które były w okolicach pięćdziesiątki, miały znacznie trudniej i w większości zniknęły z wizji. Niestety, branża telewizyjna ma taką brzydką cechę, że najpierw kogoś wychowuje, inwestuje w jego umiejętności, a potem z dnia na dzień porzuca.

    Pani też się o tym przekonała.

    W 2013 r., po 30 latach pracy w telewizji, zwolniono mnie, sugerując, że jestem za stara. Prowadziłam wtedy program „Ogrodowa Dowborowa”, który miał świetną oglądalność i przynosił TVP spore pieniądze. 

    Pracowałem przez chwilę w TVP i wiem, że wiele osób tam zatrudnionych nie wierzy w życie pozatelewizyjne. 

    To prawda. Niektórzy mówili, że telewizja to nasz drugi dom, ale czasem tak naprawdę był to dom pierwszy. Łatwo się w niej zatracić, bo praca na wizji jest trochę jak narkotyk. Znajomi się śmiali, że otwieram i zamykam firmę, bo zdarzało się, że spędzałam przy Woronicza cały dzień, a w telewizyjnym bufecie czy legendarnej kawiarni „Kaprys” jadłam i śniadanie, i kolację. Miałam jednak szczęście, że zawsze miałam też pasje pozazawodowe. Konie, ogród, gromadka psów, ale przede wszystkim przyjaciele i rodzina – to wszystko uratowało mnie przed frustracją i zgorzknieniem. Dziś młodym ludziom powtarzam, że praca nie może być całym światem, bo kiedy się ją traci, to nagle świat się niemiłosiernie kurczy.

    Szybko znalazła pani wtedy nowe zajęcie, w Polsacie.

    To prawda, bezrobotna byłam zaledwie trzy miesiące. Dostałam zaproszenie na casting do programu „Nasz nowy dom”. Wie pan, że znajomi mi odradzali?

    Dlaczego?

    Tłumaczyli, że nie powinnam się ubiegać o pracę w ten sposób, bo z moim doświadczeniem nie muszę już nikomu nic udowadniać. Na szczęście nie posłuchałam. Nigdy nie byłam wcześniej na castingu i bardzo mnie ciekawiło, jak to jest. Poza tym naprawdę nie widziałam nic upokarzającego w tym, że nowy pracodawca będzie mnie oceniał. Uznałam, że skoro nadeszły nowe czasy, to muszę się do nich dostosować. Wygrałam wtedy z kilkunastoma innymi, osobami, które również ubiegały się o to, by prowadzić „Nasz nowy dom”.

    I to zwycięstwo okazało się początkiem 10-letniej przygody z programem na głównej antenie Polsatu.

    Przez dekadę robiłam program, który był spełnieniem moich marzeń. Pomagałam ludziom, a przy tym odniosłam sukces na telewizyjnym rynku, bo mieliśmy świetną oglądalność. Ale ten program był dla mnie również wspaniałą lekcją różnorodności. Dzięki niemu spotkałam ludzi, których, żyjąc w swojej bańce, nie miałabym okazji poznać. Przekonałam się np., że w XXI w. w środku Europy można nie mieć toalety albo pieniędzy na podstawowe potrzeby. Poznałam też rodziny, którym przez lata świetnie się powodziło, ale w wyniku nieszczęśliwych okoliczności życiowych, takich jak bankructwo firmy czy choroba dziecka, wszystko się nagle posypało. Zrozumiałam wtedy, że nic nie jest dane raz na zawsze. To była wymiana, bo my dawaliśmy naszym bohaterom nadzieję, a oni nas uczyli pokory. Ważna lekcja.

    A później lekcję pokory dał pani dyrektor Edward Miszczak, który powiedział, że w programie zastąpi panią inna osoba.

    Cieszę się, że „Nasz nowy dom” ma kontynuację, bo to świetny, misyjny program. 

    Nie wierzę, że nie ma pani żalu.

    „Żal” to nie jest dobre słowo, jest mi po prostu przykro, że odbyło się to w niezbyt miłych okolicznościach. Właściwie znów mi zasugerowano, że jestem za stara, chociaż program odnosił sukcesy. Nie kwestionuję tego, że dyrektor programowy ma prawo zmienić prowadzącą, uzasadniając to koniecznością zmiany pokoleniowej, ale można to było zrobić w dużo lepszym stylu. Mógł mi np. pozwolić poprowadzić trzechsetny program, zabrakło mi do tego dosłownie kilku odcinków. Mogłam też na wizji przekazać pałeczkę następczyni, co także dla niej byłoby bardziej komfortowe, bo przecież po tym wszystkim, co się stało, spadła na nią fala przykrych komentarzy. Szkoda, że stało się inaczej, ale życie toczy się dalej. Moja kariera też. Przeciwności losu zwykle nastawiają mnie bojowo i powodują, że znów mi się chce.

    Swoją drogą to ciekawe, że w polskich mediach panuje absurdalny kult młodości. W zachodnich telewizjach doświadczeni dziennikarze uważani są za bardziej wiarygodnych, a siwa skroń jest raczej atutem. 

    To rzeczywiście zaskakujące, zwłaszcza że podobno jesteśmy drugim najszybciej starzejącym się społeczeństwem w Europie. Myślę, że to efekt kompleksów mających genezę jeszcze w czasach komuny. Wokół było smutno, szaro i „byle jako”, więc gdy zmienił się ustrój, zachłysnęliśmy się tym, co młode, ładne, ale też plastikowe i powierzchowne. To się jednak na szczęście zmienia. Charakterystyczne, że w mediach społecznościowych nie hejtują mnie młodzi ludzie, a komentarze, że „powinnam już dać sobie spokój z telewizją i zająć się wnukami”, pochodzą od osób w słusznym wieku, którzy niejednokrotnie przegrali swoją młodość. To paradoks, że kult młodości staje się coraz bardziej „dziaderski”, a dialog międzypokoleniowy staje się modny.

    „Pytanie na śniadanie” prowadzi pani z Filipem Antonowiczem, który ma 38 lat. 

    I świetnie się dogadujemy, bo to przefajny, wrażliwy facet. Mamy identyczne poczucie humoru, a jednocześnie różne doświadczenia. On ma córkę w wieku mojej wnuczki, ale różnica wieku między nami staje się na wizji atutem. Potrafimy się nawzajem słuchać i świetnie się uzupełniamy. 

    Plotkarskie media napisały właśnie, że „Pytanie na śniadanie” ma pani prowadzić ze swoim synem Maciejem. Czyżby więc mimo wszystko szykowała się zmiana? 

    Nie mam pojęcia, skąd się takie plotki biorą, naprawdę nie wiem, kto i po co wymyśla takie rzeczy. Z Filipem tworzymy bardzo zgrany duet prezenterski i naprawdę nie wyobrażam sobie, żebym mogła prowadzić ten program z kimś innym!

    Myślę, że pani przykład jest inspiracją dla wielu kobiet w Polsce. Bo, jak wynika z badań, na rynku pracy najgorzej mają kobiety po pięćdziesiątce. Ich CV wpada zwykle w czarną dziurę. 

    Przyznam, że w ogóle tego nie rozumiem, bo przecież to są wymarzone kandydatki do pracy. Najczęściej już spełnione w życiu rodzinnym, z dużym doświadczeniem zawodowym, dyspozycyjne i bardzo lojalne. Do tego świetnie zmotywowane, bo praca jest dla nich bardzo ważna. Jestem przekonana, że za 10 lat pracownicy w wieku „50 plus” będą wręcz rozchwytywani. Śmieję się, że ja dziś przecieram im szlaki. 

    A propos przecierania szlaków – wzięła pani udział w kampanii społecznej „Menopauza bez pauzy”. Promuje też pani kosmetyki dla kobiet po menopauzie. Czy to kolejna misja?

    Trochę tak. Dla mojego pokolenia menopauza to bardzo wstydliwy temat. Wielu wciąż uważa, że wiąże się z utratą kobiecości. To są groźne mity, które trzeba obalać. Jestem zaszczycona, że mogę brać udział w tych projektach. Uwielbiam hasło naszej kampanii, które brzmi: „Ja się dopiero rozkręcam!”

    Pani też ma poczucie, że się dopiero rozkręca?

    Jak najbardziej! Lubię swój wiek, bo pozwala mi się skupić na własnym rozwoju i robić rzeczy, na które w młodości nie miałam czasu. Od dziewięciu lat mieszkam pod Warszawą, mam tu trzy konie, którymi się zajmuję, cztery psy, które bardzo kocham, ale też żegluję po świecie i jeżdżę na konne rajdy, ostatnio byłam w Albanii i Argentynie. Pozwalam się ciągle zaskakiwać życiu.